Od Samego początku…
Wtedy się zaczęło! Każda etykieta każdego produktu kupionego w sklepie była bardzo dokładnie studiowana. Potem zapisaliśmy się do Lokalnego Rolnika. Po wielu latach czczych obietnic wreszcie założyliśmy własny ogródek. Kupiliśmy też wolnoobrotową sokowirówkę, a sobotnie zakupy na targu stały się wręcz obowiązkowe. Po „załatwieniu” kwestii żywieniowej pod lupę poszły ubrania naszego maluszka. Może nie sprawdzałam, czy są z ekologicznej bawełny, ale prane były odpowiednich proszkach, płukane w specjalnych płynach, a jeśli „nie daj bóg” przy wieszaniu spadły lub nawet dotknęły umywalki czy szafki, to natychmiast trafiały z powrotem do pralki. Łóżeczko mieliśmy wprawdzie z drugiej ręki, ale pomalowane zostało przez nas ekologiczną, atestowaną farbą! Podobnie jak i ściany.
Wojna nerwów
Ale kiedy pierwszy raz przywieźliśmy Nelkę do domu, a nasz wielki pies Apsel wylizał jej buzię językiem, ciśnienie z nas zupełnie opadło. Najpierw się załamaliśmy, ale w końcu uświadomiliśmy sobie, że przy dużym psie i wałęsającym się po wsi kocie, nigdy sterylnie nie będzie. Nelkę położyliśmy na stole, a my staraliśmy sobie wyobrazić, jak to biedne dziecko przeżyje w takim bardaku. W każdym razie zrobiło się normalniej, a teraz to już nawet można zjeść chrupka z podłogi. Oczywiście pod warunkiem, że spadł przed chwilą, a nie nocował pod stołem.
Gdy przyszedł czas zakupu krzesełka do karmienia, kilka tygodni badaliśmy dzieciowy rynek dostępnych modeli. Musiało być nie tylko bezpieczne, ale też ładne. Przecież miało spędzić z nami kilka lat. I stać cały czas na widoku. Ostatecznie z wyboru krzesła jesteśmy bardzo zadowoleni i świetnie nam się sprawdza – ma pięciopunktowe pasy bezpieczeństwa, jest trwałe, ładne, nie za duże i jak na tyle zalet, to nawet niezbyt drogie. Jednak już przy kolejnym zakupie daliśmy ciała, bo chyba uroda wózka-pchacza wyłączyła nam logiczne myślenie. Zwróciliśmy uwagę na opis, oglądaliśmy zdjęcia, ale dopiero po czasie zobaczyliśmy, że w sumie nigdzie nie było jasno zaznaczone, że świetnie się sprawdzi do pomocy przy stawianiu pierwszych kroczków. Chyba ta nazwa nazwa pchacz wyprowadziła nas na manowce. Wózek był tak źle wyważony, że przy nauce chodzenia Neli w ogóle nie był pomocny. Jedynie co, to pomógł jej nabić sobie guza i przygniótł rączki do podłogi.
Nie o samą urodę chodzi
Kiedy więc projektowaliśmy nasze pierwsze krzesełka, staraliśmy się pamiętać o tych trudnych doświadczeniach. Dokładnie studiowaliśmy normy dla krzesełek edukacyjnych i tych do karmienia, ponieważ okazało się, że krzesełka do użytku domowego nie mają obowiązujących norm, a ostatnie zostały najprawdopodobniej wycofane w 2015 roku. Szukaliśmy też za granicą a także posiłkowaliśmy się wewnętrznymi dokumentami firm wykonujących atesty. Kiedy powstały pierwsze prototypy, z pełną świadomością przekroczyliśmy ograniczenia jakie zakładają krzesełka dla przedszkoli i skos nogi zrobiliśmy pod kątem 15 stopni.
Chcieliśmy, żeby wygięcie nogi naszych zwierzątkowych krzesełek miało być podobne do nogi nowo narodzonego żubrzyka czy jelonka. Trochę koślawe i jakby w iksa, ale za to rozbrajające i słodkie, że chciałoby się to krzesełko przytulić i pogłaskać z czułością po oparciu. Słodkość krzesełka jednak nie stoi nad bezpieczeństwem. Bo wprawdzie guza po pchaczu nie widać, ale niesmak pozostał, dlatego woleliśmy projektować z profesjonalistami.
Potrzeba matka wynalazków. Piękny pchacz z odpowiednim obciążeniem zaczął spełniać swoje zadanie.